czwartek, 10 grudnia 2015

Co było najpierw jajko czy kompleks?

Uzmysłowiłam sobie, że w poprzednim poście pisząc o kompleksach w dużej mierze skupiłam się na wyglądzie zewnętrznym. A przecież kompleksy mogą ujawniać w bardzo różnych sferach naszego życia. Umysł, inteligencja, spryt, grubość portfela, liczba znajomych, rodzina, praca, różne umiejętności, a raczej ich braki.

Mam jednak nieodparte wrażenie, że to właśnie nasze niedostatki fizyczne prowadzą niejednokrotnie do kompleksów różnego rodzaju, już z ciałem nie związanych. Często owe niedostatki są przez nas wyolbrzymiane, albo wręcz stworzone, istnieją tylko w naszej głowie i tylko my widzimy je patrząc w lustro. Poprzez nie wpadamy w kompleksy, które prowadzą do braku pewności siebie. A może brak pewności siebie powoduje kompleksy? Co było najpierw jajko czy kura?

Wiem jedno i tego jestem pewna: gdy spojrzysz na siebie z dystansem, otrząśniesz się z wyimaginowanych niedostatków i przestaniesz porównywać się do w dużej mierze sztucznych ideałów, wtedy ujrzysz to, co często dostrzegają inni, poznasz i polubisz siebie, wszystkie te kompleksy zbledną, a nawet znikną. Gdy zaakceptujesz swoją powierzchowność, to kim jesteś, wiele rzeczy przestanie mieć tak ogromne znaczenie, zaczniesz skupiać się na pozytywach, podkreślać zalety.

Zdaję sobiebie sprawę, że łatwo jest powiedzieć, trudniej zrobić. Jest mnóstwo ćwiczeń mentalnych, które mogą Wam pomóc uporać się ze swoimi strachami, przyjrzeć się sobie i dostrzec piękno, które w Was tkwi. Jednym z nich jest stanięcie zupełnie nago, bez makijażu przed lustrem i przyjrzenie się sobie. Na spokojnie, Poznaj się, zaakceptuj. Świetnie ujęła to Ajka, autorka Prostego Bloga:

Czemu to wszystko ma służyć? Temu, byś zobaczyła swoje ciało takim, jakie jest i pogodziła się z nim. W tej chwili nie ważne, czy uważasz, że jest za wysokie, za niskie, za chude, za grube, pomarszczone czy gładkie, takie czy owakie. Na razie liczy się tylko to, że innego w tym życiu nie dostaniesz. Jest wypadkową Twojej spuścizny genetycznej, warunków, w jakich się rozwijało oraz sposobu, w jaki go traktowałaś. Tego wszystkiego nie możesz już zmienić. Jedyne, co możesz zmienić, to własne nastawienie do ciała. Na początek go zauważyć, poczuć, a potem zacząć się z nim zaprzyjaźniać. Niezależnie od jego kształtu, faktury, rozmiaru i stanu.

Podczas tych oględzin samej siebie możesz poczuć gniew, smutek, agresję. A może wręcz przeciwnie, kontakt z nagą sobą wywoła jednak pozytywne emocje. Cokolwiek poczujesz, pozwól sobie na emocje. Nie tłum ich, nie uciekaj przed nimi. Jeśli są negatywne, spróbuj znaleźć ich przyczyny, jeśli natomiast pozytywne, zapamiętaj je, to dobry początek. 

Każdy z nas jest wartościowym człowiekiem, bezcenną jednostką, którą należy pielęgnować. Traktuj siebie, tak jakbyś traktował inną istotę ludzką, okaż samemu sobie zrozumienie i ciepło. Uśmiechaj się do własnego odbicia codziennie rano po wstaniu z łóżka - jednym uśmiechem można rozświetlić całe pomieszczenie!

sobota, 5 grudnia 2015

Z kompleksów powinno się wyrastać



Gdy głębiej wgryziesz się w ten cały minimalizm, odkryjesz nie tylko przepis na to jak oderwać się emocjonalnie od przedmiotów, pozbyć pragnień posiadania, ale też zobaczysz że jest tam mnóstwo wskazówek jak dbać o swoje ciało, jak rozwijać ducha, jak akceptować to co masz i jednocześnie się tym cieszyć. Przynajmniej taki jest mój odbiór przekazu z materiałów, których teksty zdążyłam już połknąć.

Więc ciało... Mam nieodparte wrażenie, że ogromna większość kobiet nie akceptuje tego jak wygląda, nie ważne ile ma lat, prędzej wymieni kilka rzeczy, które wg niej są brzydkie, okropne, paskudne, nie do pokazania nikomu, niż znajdzie jedną, która jest super i warto się nią chwalić. Mam tu na myśli oczywiście cielesność i wykluczam tu "ładne oczy". Włosy są za cienkie, zbyt proste, za bardzo się puszą. Zęby są krzywe, zbyt żółte, nogi grube, krzywe, krótkie, brzuch wystający, palce nie takie, brzydki dekolt, małe cycki, za duże cycki, boczki, pieprzyki, wypryski na twarzy, duży nos, odstające uszy, brzydkie stopy, dłonie, grubą dupę.... Tak można w nieskończoność. Skąd się w nas to bierze? Po co? Czemu sami z siebie, z własnej nieprzymuszonej woli się dołujemy i szukamy dziur tam, gdzie ich nie ma?


Masz krzywe nogi? Ale je masz, możesz biegać, skakać, trzymać na kolanach swoje dziecko. Masz małe cycyki? Ale nie przeszkadzają Ci gdy szaleńczo tańczysz i nie boli Cię kręgosłup, a działają tak samo;) Masz brzydkie dłonie, grube palce? Ale możesz pisać na klawiaturze, kroić warzywa robiąc super smaczną zupę. Masz proste jak drut włosy? Wierz mi, siedząca obok dziewczyna z burzą naturalnych loków marzy o twojej fryzurze. Boczki? Celulit? Tylko ty to widzisz.  Duży tyłek? Wiesz ile dziewczyn zabiłoby za taką fajną kobiecą figurę? Są faceci, którzy wręcz uwielbiają babki z dwoma porządnymi pośladkami. Za chuda? 90% kobiet ci zazdrości...

Patrzymy na siebie jak w krzywym zwierciadle, często wypaczając nasze figury, zniekształcając rysy twarzy, niszcząc to co naturalnie piękne. Najgorsze jest to, że wraz z nabywaniem lat, nie pozbywamy się naszych kompleksów, które często odbierają nam radość życia. Jesteśmy coraz mądrzejsze, coraz bardziej doświadczone życiowo, zmienia się nasz sposób postrzegania świata, czemu zatem w większości przypadków sposób postrzegania siebie pozostaje bez zmian?

Po rozmowie z moim Miśkiem doszłam do wniosku, że bardzo często posiadanie obok czułego, akceptującego partnera ma ogromne znaczenie. On bowiem potrafi wyleczyć z wielu kompleksów, utwierdzić w przekonaniu, że jest się najpiękniejszą kobietą na ziemi i zmienić pogląd na siebie samą. Potrafi sprawić, że nawet siedząc w dresie na kanapie, z krzywym kucykiem i bez makijażu czujecie się jak miss świata ;)

Moje ciało po ciąży i porodzie zmieniło się bardzo. Czy czuję się gorsza? Brzydsza? Nie:) Jestem świadoma ze swojego wyglądu, mam celulit, mam rozstępy, mam szeroką dupę i cycki nie idealne, nadal kilka kilo za dużo. Moje włosy żyją własnym życiem, a makijażu do tej pory nie nauczyłam się robić. Ale lubie siebie. Lubie swoje ciało, staram się o nie dbać, a mój Misiek nieustannie pokazuje mi, że jestem jego "nową piękną dziewczyną", której warto otwierać drzwi i podsuwać krzesło:)

Chciałabym by wszystkie bliskie mi piękne kobiety potrafiły spojrzeć na siebie moimi oczami i zobaczyć jakie są piękne i niesamowite. Chciałabym by ich mężczyźni codziennie utwierdzali je w przekonaniu, że są najcudowniejszymi istotami na tej planecie. Chciałabym aby moja córka nigdy nie porównywała się z modelkami z okładek wyfotoszopowanych modelek, by akceptowała siebie i miała na tyle pewności siebie, by śmiać się z głupich docinek koleżanek - małolat. Bardzo bym chciała.

Zatem dziewczyny kupcie sobie wreszcie porządniejsze lustra, które powiedzą Wam - ale z Was niezłe laski!

czwartek, 3 grudnia 2015

Być nie mieć

Dzidziuś mi się rozchorował:/ znów zapalenie gardła podłapane niewiadomo skąd i nie wiadomo gdzie, znów antybiotyk i znów biedne przelewające się przez ręce maleństwo, słabe noce i mniej czasu na cokolwiek. Oprócz rozmyślania.

Czytam ostatnio namiętnie blogi o minimaliźmie. Co mnie najbardziej uderzyło to fakt, że najpopularniejsze posty to te o szmatach, porządkowaniu szafy, "minimalistycznych" stylizacjach czy też jak robić zakupy itp. Czyli może i minimalizm, ale i tak najbardziej wszystkich interesuje strefa materialna. Czemu wpisy o samorozwoju, o upraszczaniu życia w sferze duchowej czy też o szczęściu i motywacji mają odsłon znacząco mniej? Mój wniosek - ponieważ tych naprawdę chcących zmienić swoje życie i spojrzenie na świat rzeczy materialnych ludzi jest stosunkowo niewiele.

Chociaż z drugiej strony może uprawiam tutaj negatywną filozofię. W końcu każde upraszaczanie, pozbywanie się, nawet jeżeli zaczniemy od setek ubrań w naszych szafach jest pozytywne. Może to tylko pierwszy krok, w końcu od czegoś trzeba zacząć, a to jest jedna z największych babskich bolączek - szafy pękające w szwach i wieczne wrażenie, że mają się w co ubrać i trzeba iść na (kolejne) zakupy. Więc porządkują swoje garderoby, dowiadują się że ilość nie zawsze oznacza jakość, uczą się jak zestawiać posiadane elementy i w co warto inwestować. Może gdy już panują nad jedną sferą, zaczynają porzadki w drugiej?

Zastanawiam się tak swoją drogą jak mój Misiek znosił mnie lat tyle. Człowiek, który rzadko wydaje pieniądze, ale nie ze sknerstwa, tylko z prostej przyczyny braku potrzeby posiadania. Gdy obdarowuje zawsze stara się zrobić to niematerialnie, sprawić komuś przyjemność w inny sposób - podarować relaks, rozrywkę czy też spełnić jakieś małe marzenie. W zestawieniu ze mną, biegającą wiecznie po sklepach, kupującą często i dużo, zaśmiecającą przestrzeń życiową wszelkiego rodzaju szpargałami, wygląda troszkę jak asceta. I nigdy, przenigdy nie zrobił mi awantury z powodu mojego zakupoholizmu czy zbieractwa. Nigdy nie pokazał po sobie, że jestem nienormalna. Czekał cierpliwie aż dojrzeję, aż spotkam się z nim w tym miejscu, w którym on jest już od dawna. Być nie mieć. Oglądać, poznawać, doświadczać.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Zdanie sobie z czegoś sprawy to już pierwszy krok

Zaczęłam się ogarniać: wyrzucam, oddaję, sprzedaję. Najważniejsze - NIE KUPUJĘ!! Niech wasze wrażenie jednak nie będzie mylne, daleko mi do perfekcji i nadal mam tonę crapu. Na razie skrobię po powierzchni tego wszystkiego. Czeka mnie tona pracy nad sobą, nad moim otoczeniem i spojrzeniem na świat rzeczy.

Ajka napisała w którymś ze swoich naprawdę starych postów, że do minimalizmu trzeba dojrzeć, trzeba znaleźć własną drogę do niego i swoją własną jego wersję. Nic nie dzieje się z dnia na dzień, wszytko trzeba na spokojnie przemyśleć i znaleźć odpowiedzi na pytania, które sami sobie stawiamy. Ja pytania nadal stawiam, odpowiedzi jak na razie mam mało, powoli, pomalutku przekraczam granice swojej strefy komfortu i opróżniam chomiczą norę. Przeglądając każdą kolejną szafkę, pudełko czy kuferek pozbywam się może 10, może 15 procent, ale dla mnie jest to i tak ogromny krok na przód.

"Sztukę prostoty" Dominique Loreau przeczytałam ponad pół roku temu - to była moja pierwsza styczność z minimalizmem. Dała mi dużo do myślenia, ale odstawiłam na półkę i jakoś nie wracałam przez ten czas do niej ni razu. Jednak coś we mnie kiełkowało, aż wreszcie pękło. Kilkadziesiąt przeczytanych tekstów o minimaliźmie w najróżniejszych postaciach wyewoluowało w pewne konkluzje. Jedną z głównych jest to, że jesteśmy (większość z nas, oczywiście nie wszyscy) niezwykle głęboko związani z naszymi śmieciami (tfu przepraszam "skarbami"). Jednak gdy umrzemy, to zwyczajnie zostawimy naszym dzieciom i przyjaciołom cały ten śmietnik do posprzątania. Nic więcej.

Zastanówcie się nad tym: czy gdy odwiedzacie swoich rodziców, dziadków lub ciocie i wujków myślicie sobie: "ile tu jest bibelotów, nikomu niepotrzebych szpargałów, jakie te szafki są zapchane" czy też "a po co cioci cztery komplety sztućców, a mamie 2 szafy pełne firanek i prześcieradeł, przecież okna magicznie się nie rozmnożą, a łóżek już więcej to mieszkanie nie pomieści". Ale czy potraficie w ten sam sposób, w oderwaniu od emocji, spojrzeć na Wasze mieszkania? Wasz crap? Książki, które przeczytaliście i od tej pory pokrywają się kurzem, ubrania i buty, których nigdy nie nosicie, wypchane kosmetykami kuferki do makijażu, których nie pamietacie nawet, że macie, szafki w łazience pełne kremów i mazideł, których data ważności już dawno przeminęła. Nietrafione prezenty powpychane w głąb szafek, ozdoby i bibeloty, które często pasują do siebie jak pięść do oka oraz tony innych klamotów, których wam szkoda, bo "może się kiedyś przydadzą". Ile razy słyszałam, ba! sama tak kiedyś stwierdziłam, że zwyczajnie potrzebuję dużego domu, żeby trzymać w nim wszystkie rzeczy, które mam, wtedy zawsze będę miała porządek. Gówno prawda! Jeżeli nie zrobicie porządku w waszych głowach i nie zabijecie w sobie manii posiadania to duży dom zaowocuje jedynie jeszcze większym bajzlem - zwyczajnie zwiększy wam się powierzchnia magazynowania....


niedziela, 29 listopada 2015

Pogrzebani przez przedmioty

Mam 147 par butów... Chodzę w kilku. Mam 3 szafy ubrań, reszta mieści się w kartonach i pojemnikach pod łóżkiem lub na rzeczonych szafach... Chodzę w kilku, może kilkunastu. Mam mnóstwo książek, z czego 1/3 nigdy nie czytałam, połowy czytać nigdy nie będę, bo zwyczajnie nie warto... Mam mnóstwo bibelotów, starych magazynów wnętrzarskich, modowych, fitness, dwie szuflady pełne zeszytów, długopisów i innych około biurowo-szkolnych pierdół. Mam dwa pudła biżuterii różnej, nie noszę praktycznie niczego. Czemu? Nie lubię... Mam szufladę pasków. Dwie szuflady dodatków w postaci szali, czapek i chust. Tony i tony innego crapu. Kiedyś jeszcze miałam stosy płyt DVD oraz CD.

Miałam, bo niedawno się opamiętałam. Z dnia na dzień moja fizyczna rzeczywistość coraz mocniej mnie przytłaczała. Coraz bardziej męczyło ciągłe potykanie się o rzeczy, upychanie ich to tu, to tam. Bałagan powstaje w 15 minut od zakończenia sprzątania, które zresztą zajmuje strasznie dużo czasu. Z przerażeniem uświadomiłam sobie: jestem chomikiem! Niedługo porosnę sierścią na całym ciele i zacznę przegryzać kable (z frustracji oczywiście). Rozpoczęłam czyszczenie swojego małego świata. Po malutku. Nie jest to bowiem proste. Zaczęłam od filmów DVD. Nie oglądam ich - wszytko zostało oddane bądź wyrzucone czy sprzedane. Płyty CD? Kto chciał, ten brał. Słucham najczęściej muzyki online. Na online nie zbiera się kurz.

Uczucie, jakie towarzyszyło mi na początku tego czyszczenia, początkowo było niepokojem. Potem pojawił się spokój i dobre samopoczucie. Jakie to jest wyzwalające. Zaczynam myśleć, że wszystkie te rzeczy, w których jesteśmy zakopani, spod których czasem nie widać czubka naszych głów - w ostatecznym rozrachunku to one nas posiadają, a nie my je. Niepokojące.

Coraz mocniej brnę w idę minimalizmu. Podoba mi się to wyzwolnie od rzeczy. Od chęci posiadania. Od zagraconej przestrzeni i zapchanych szaf. Długa droga przede mną, oj długa. Ale mam czas. Teraz czytam, czytam, czytam. Zaczytuję się. Dominique Loreau mam za sobą. Teraz chłonę minimalistyczne słowo w onlinie.

Teksty, które dla mnie mają wielką wartość:

Blog Simplicite - Czym dla autorki bloga, Kasi, jest minimalizm (klik)

Zen Habits - Jak chcieć mniej by Leo Babauta (klik)

Prostyblog - Jak znana autorka książki/blogerka Ajka rozpoczęła swoją minimalistyczną drogę (klik)


niedziela, 8 listopada 2015

Sami sabotujemy swój sukces?

Tak się zastanawiam jak to jest, że jedni osiągają sukces, dopinają swoje cele jedne za drugimi, drudzy jedynie rozmyślają, marzą i stoją w miejscu przez wiele lat, a czasem i całe życie. Nie ma czegoś takiego jak gen sukcesu. Nasz kod genetyczny nie determinuje naszego szczęścia, osiągania celów czy spełnienia marzeń. My jesteśmy za to odpowiedzialni - determinacja, motywacja. Sami bardzo często się sabotujemy będąc leniwymi, wynajdując powody dlaczego nie, albo też bojąc się robić kolejne kroki w nieznane. Nie wychodzimi z naszych stref komfortu, tylko ubrani w ciepłe skarpetki popijamy kawkę w miękkim fotelu. I narzekamy. Często zazdroszcząc tym, którym się udaje. I wymyślamy powody dlaczego oni tak, ale my nie. No bo przecież.

Ja też czasem tak robię. Bo jestem za stara. Bo nie mam czasu. Bo ojej. I czasem zamiast zrobić kolejny krok, albo tylko ten jeden krok, siedzę. I czekam. Tylko na co?


Wszystko jest w naszych głowach. Chcemy coś osiągnąć? Pokonajmy lenistwo, przeskoczmy lęki i nie ustawajmy w staraniach, Prawda jest taka, że porażki nas wzmacniają, powinniśmy po upadku otrzepać kolana, wstać i biec dalej. Z każdej porażki powinniśmy wyciągnąć wnioski i stać się mądrzejsi. One nas uczą. Tylko od nas zależy, czy spełnimy nasze marzenia, osiągniemy to, co sobie założyliśmy.



Jest na temat sukcesu i jego osiągania genialny TED Larry'ego Smitha (klik). Naprawdę warto go obejrzeć, prawda aż kłuje w oczy:)

piątek, 30 października 2015

Mleczarnia otwarta tylko nocą, czyli odstawianie dla opornych

Młoda odstawiona od cycka na dzień. Uff to było nie lada wyzwanie. Moje dziecię kochane nie toleruje smoczków i butelek, sztucznego mleka nawet nie chce brać do buzi, o kaszkach itp. mogę również zapomnieć. Zasypiała tylko przy cycku, nie chciała jeść nic poza maminym mlekiem, a w nocy budziła się co godzinę-półtorej - kompletnie mnie to dobijało. Szukałam info po forach, gdzie zrozpaczone mamy, szukały pomocy. Jedyne co tam znalazłam to ich pytania i prośby i szykany oraz wyzywki, które otrzymywały w odpowiedzi. "Sama jesteś sobie winna", "Jak byłaś taka głupia to teraz cierp", "Nie wprowadzałaś innych pokarmów kretynko, to teraz masz". Szkoda słów. Naprawdę baby jesteście wszystkie takie wredne? A gdzie ta solidarność jajników? Poczucie wyższości, że wam się udało, bo wasze dzieci były mniej charakterne albo potrafiłyście je lepiej tresować? No naprawdę.

Zatem do wszystkich mam, których niejadki nie dają żyć w dzień i spać w nocy - nie poddawajcie się i stawcie czoło małym terrorystom:) Dzieci się nie zagłodzą. Naprawdę. Jednak musicie zacisnąć pośladki i wytrzymać ich płacz i głodne oczka. W końcu się uda. Odstawiałam Małą po kroku.  I to dopiero jak skończyła 10 miesięcy. Najpierw jeden posiłek dziennie, ten po spacerze. Zjadała w zamian jeden makaron (dosłownie jedną kluseczkę), albo dwa gryzy banana. Z czasem były 4 łyżki zupki, potem pięć. Po miesiącu zabrałam jej drugi posiłek z dnia, ten przed spacerem. I było podobnie. Gryz kanapki. Cząsteczka jabłka. Oczywiście, że próbowała się dobierać do piersi, pokazywała na mój dekolt krzycząc "tam, tam". Po dwóch - trzech dniach przechodziło.

Potem było trudniejsze. Posiłek drzemkowy powiązany ze spaniem przy cycku. O batman! Myślałam, że się nie uda. No bo jak? Ona NIGDY inaczej nie chciała mi zasypiać. Wrzaski potrafiły trwać godzinami. Za każdym razem wybieraliśmy na kolejne odstawiania weekend, kiedy oboje jesteśmy w domu - zawsze cztery ręce to nie dwie, jak się jedna głowa zmęczy, można wrzeszczącego terrorystę oddać pod opiekę tej drugiej. Sabina została nakarmiona serkiem Rolmlecz (3 łyżki wow!) i zapakowana do nosidełka przez tatę. Chodził 45 minut z krzyczącym w niebogłosy potworkiem. W końcu ten padł, został odłożony do łóżeczka i spał przez ponad godzinę. To samo było w niedzielę, Gdy się obudziła zjadła resztę serka (przecież była głodna jak diabli) i spokojnie poszliśmy czytać książeczki. Z każdym kolejnym dniem było łatwiej i więcej jedzonka lądowało w pyszczku, Odkryłam ponadto, że gdy je sama (moje biedne ściany i dywany) zjada więcej.

Tak też doszliśmy do momentu, gdzie o mniej więcej stałych porach Sabińcisław zjada ile chce ale zaczyna być widać, że coś znika. Jeszcze nigdy nie zjadła mi normalnie obiadku, ale wszystko przed nami;) Zdarzają jej się chwile gdy w ciągu dnia prosi o cyca, ale nie ma terroru, wie że nic z tego:) Teraz czeka nas najtrudniejsze - odstawienie nocne. Ale to jeszcze chwila.

Tak też mamy - głowy w górę, będą większe problemy;) Teraz macie rocznego terrorystę, który nie chce jeść nic innego tylko cyca? Trudno, niech nie je. Nie zagłodzi się, musicie tylko wytrzymać kilka dni wrzasków - wiem, nie będzie łatwo, ale potem będzie tylko lepiej i lepiej. Próbujcie różnych rzeczym znajdziecie w końcu to co lubi. Uwierzcie mi, mój niejadek też niczego nie tykał i myślałam, że jestem skazana na karmienie do jej 18-stki:D

poniedziałek, 26 października 2015

Dzień za dniem

Nie mogę uwierzyć, że od ostatniego posta minęły 4 miesiące. W międzyczasie Sabina zaczęła chodzić, a nawet biegać, wyrżnęły jej się czwóki (ma już 12 zębów!), odstawiłam ją od cyca w ciągu dnia (nie obyło się bez walki), skończyła roczek a ja przebiegłam swoje pierwsze 8 km. Co więcej? Niewiele. Niestety. Oficjalnie jestem na urlopie wychowawczym i zastanawiam się co dalej. Staram się wypełniać swoje małe codzienne postanowienia i nie zaśniedzieć.

Mam teraz towarzyszkę spacerów - sąsiadka P z piętra wyżej ma 4 miesiące młodszego chłopca i możemy wymieniać spostrzeżenia i wskazówki codziennie przez godzinkę lub dwie. Wreszcie mam dorosłą osobę, z którą mogę pogadać w ciągu dnia. Grześ pracuje dniami i nocami, nocami jeździ na rowerze, a jeszcze w międzyczasie zajmuje się Sabiną. Ja mam deficyt snu sięgający zenitu, bo ten mały paskud budzi się cały czas w nocy co godzinę dwie i żąda cyca. Jeszcze chwila i nastąpi embargo na ową część mego ciała, przygotowujemy się na nią psychicznie, gdyż łatwo nie będzie. Sabina nie chce żreć żadnych kaszek czy sztucznych mlek, pomijam już, że nakarmienie jej czymkolwiek graniczy czasem z cudem. Trudno, podobno dzieci się nie zagłodzą - i tą myślą żyję.

Obecnie zasiadam do przypomnienia sobie html, Grześ postanowił nawet mnie pomaltretować i dziś zarzucił mnie "Zadaniem Nr Jeden". Okazuje się, że pamiętam naprawdę niewiele, wstyd! No ale cóż, byle nie poddać się przy pierwszej trudności, podobno na naukę nigdy nie jest za późno. Pomaltretujemy zatem moje stare szare komórki, może urodzą się jakieś nowe:)

Apropos komórek nowych i starych polecam TED-a o nich właśnie - niezwykle ciekawe i podnoszące na duchu, a zarazem motywujące do dalszego rozwoju, gdyż ten opłaci się w dwójnasób!

niedziela, 14 czerwca 2015

Czas pędzi

Sabina skończyła niedawno 8 miesięcy!! Ma już 6 zębów i chodzi przy meblach. Czworakuje od ponad miesiąca. Siedzi od ponad dwóch. A jeszcze niedawno była takim maluszkiem. Siostra podsyła mi taptalki (polecam aplikację jest genialna) ze swoim 2,5 miesięcznym szkrabem - Sabina dopiero co była takim robaczkiem! Czas pędzi...

Misiek pojechał właśnie z małym łobuzem na basen. Mały łobuz to uwielbia. Ja w tym czasie mam okazję nadrobić np. czytanie książki lub pomalować paznokcie, a kończy się na tym, że ogarniam dom, w międzyczasie gotując obiad i nagle okazuje się, że minęło półtorej godziny i już są z powrotem. Czas pędzi...

Zaraz kończy mi się urlop macierzyński - co dalej? Wychowawczy? Nie zwariuję na nim? Co robić, żeby nie zostać w tyle ze światem? Nie chce być home-stayed-mom, której najważniejszą decyzją dnia jest wybranie misia na urodziny koleżanki córki i dzwoni z tym do swojego męża. Projektowałam interfejsy użytkownika. Dobre! Strony internetowe. Aplikacje. A teraz? Siedzę w domu, chodzę na spacery i czytam Bazaar. O batman! I'm not this kind of person. Więc skąd to wszystko? Nie mam mentalnej energii na ogarnianie dziecka wchodzącego mi cały dzień na głowę i edukowania się. Czy tylko myślę, że nie mam? Tęskno mi czasem za tamtą mną, choć Dziudziuś jest boski i jak się go przytuli to cały świat staje się nieistotny.

Poza tym biegam. Bo lubię. Radzę sobie z dyskopatią. W przyszłym roku chciałabym myknąć półmaraton. Ale chciałabym też coś robić oprócz matkowania i biegania. Bo to za mało. Mój intelekt cierpi. Katusze. Wszyscy najbliżsi zostali w Warszawie, a ja na wybrzeżu jestem sama jak palec dzień cały. Misiek wraca raczej późnym wieczorem. Biegam, Moje pół godziny, Grześ kąpie, Potem znów Sabina wisi na mnie. Brak mi mentalnej energii. Jednak czas pędzi. Coś czuję, że jeszcze będę tęsknić za tymi czasami spacerów i spędzania czasu na podłodze czytając po raz kolejny książeczkę o misiach:)

niedziela, 1 marca 2015

Historia pewnej miłości....

Mój Piękny Pan w Garniturze... Spotkałam go dawno temu. Ja, która zawsze chodzi z głową uniesioną wysoko, zostałam onieśmielona. Plątał mi się język i nogi obute w biurowe szpilki. Te szczere spojrzenie, oczy, które widzą tylko ciebie podczas rozmowy. Zainteresowanie i szacunek. Uśmiech, który rozświetla całą twarz i sprawia, że oczy mu błyszczą. Fascynacja. Piękny Pan w Garniturze. Pan prezes, o nienagannym wyglądzie i manierach na każdym firmowym spotkaniu. Za wysokie progi na moje krótkie kocie nogi. Nawet 12 cm szpilki nie poratują.

Projekt został uruchomiony. Niestety. Bo to oznacza koniec biznesowych spotkań. Rzucił ze śmiechem w słuchawkę telefonu tym swoim głębokim, ciepłym głosem "musimy to oblać". Cały wieczór motyle trzepotały mi w brzuchu, choć wiedziałam, że to tylko taki frazes wieńczący ciągnącą się, często problematyczną, współpracę nad projektem.

Minęło kilka miesięcy zima stała się wczesną wiosną i tak po prostu Piękny Pan w Garniturze pisze na FB. Rozmawiamy pół nocy. O muzyce, I o wszystkim. Z zaskoczeniem odkrywam jak wiele mamy wspólnego. Rozmowa idzie cudownie płynnie, wszystko na zapleczu słów czerniejących na ekranie też nie musi być rozkładane na czynniki pierwsze. Od lat nie czułam się tak wspaniale, choć to tylko rozmowa przez kabelki.

Kilka tygodni ciszy z obu stron. W mojej głowie kłębią się scenariusze gdzie mój Piękny Pan w Garniturze tkwi w roli głównej. Nadal myślę iż to tylko bajka, jednak trudno mi się z nią rozstać, bo jest mi w niej tak dobrze. Więc sms. Ja pierwsza? Nie pamiętam. Cudowne smsy. Pełne zaczepek, podtekstów, elektryzujących i stawiających w pogotowiu wszystkie zakończenia nerwowe. Spotkajmy się. W końcu mieliśmy oblać projekt. No tak tak, oczywiście. To kiedy? Może za miesiąc? 1 czerwca będzie ok? Może być. To gdzie? W Sopocie może. Super. Do zobaczenia. O rany rany rany. Jak ja wyglądam. W co ja się ubiorę, On? Chce w ogóle mieć cokolwiek ze mną doczynienia? Głębokie wdechy. Gdzie jest moja pewność siebie? Nagle postanowiła wziąć sobie wolne? Teraz?!

Cały miesiąc wypełniony wiadomościami, rozmowami przez internet i telefon, Cudownymi, pełnymi obupólnego zrozumienia. Nigdy jeszcze z nikim nie rozmawiało mi się tak swobodnie. Ciepły głęboki głos, spokojny ton. Zakochałam się każdą komórką ciała. Starałam się wycofać wgłąb siebie, aby spotkanie w Sopocie nie rozbiło mojego ja na cząsteczki, gdy Piękny Pan w Garniturze wypije ze mną piwo bądź dwa oblewając projekt i po przyjacielsku, ciepło i serdecznie, poda rękę na dowidzenia.

Sopot. Czekam na plaży aż zakończy spotkanie. Dla kurażu piję wiśniówkę z sokiem. Muszę umieć zachować kamienną twarz, boję się, że wyznam mu miłość jak tylko go zobaczę. Zakochałam się w mężczyźnie mało osiągalnym i to jeszcze w najbardziej idiotyczny sposób - na odległość.
Dzwoni. Idzie. Jest, Witaj. Gdzie idziemy? Może tu? Wieczór idealny: wesoły, pełen tematów i serdecznego śmiechu. Nić porozumienia nie była tylko w mojej głowie. Nad szerokim stołem zastawionym kieliszkami z cytrynówką całuję go. Nie wytrzymuję. Kocham całą sobą. Lekko zaskoczony, oddaje pocałunek. Potem idziemy potańczyć, Papryka. Cudowna noc. Myślę, choćby nie wiem co się działo, nawet gdy wrócę do domu pierwszym pociągiem w dniu jutrzejszym, to cudowna noc. Rano dostaję pyszną kawę i śniadanie.

Od kilku lat budzę się codziennie obok mojego pięknego Pana w Garniturze. Mamy śliczną córeczkę i jeszcze nigdy w naszym domu nie było kłótni. Nadal kocham go całą sobą - jest moim księciem z bajki. Najlepszym przyjacielem. Opoką. Mam nadzieję, ze uda mi się kiedyś dosięgnąć pułąpu w którym uznam, że jestem Go warta...

środa, 4 lutego 2015

Dzidziuch, dynia i koniec wiecznego studenta

Studia kosztowały mnie całkiem niezły samochód. Pracę dyplomową pisałam lewą ręką, leżąc na prawym boku w czwartym miesiącu ciąży z ostrą dyskopatią lędźwiową, myśląc, że za cholerę nie dam rady, bo za niecały miesiąc wybija termin oddania wersji ostatecznej. Napisałam. Oddałam w terminie. Tydzień temu, porzuciszy na ładne parę godzin 3,5 miesięcznego Dzidziucha-darciucha, który odmawia picia z butelki, obroniłam się. Chwała ci batman! (powiedziałabym barman, ale bar mleczny wciąż otwarty, a nieletnim alkoholu nie podajemy). Tym samym zamykamy okres wiecznego studenta. Ufff...

Tymczasem Dziudziuch kończy dziś 4 miesiące. Na boki przewracała się już w pierwszym miesiącu, na brzuch w drugim. W trzecim usilnie próbowała siadać, a teraz jak tylko się czegoś chwyci próbuje stawać. Kompletnie nie kuma, że jej nie wolno i piłuje ten swój ryjek gdy jej zabraniamy. Fajnie jest tylko w pionie - na rękach u rodziców tudzież na swoich nóżencjach, które to będzie miała koślawe jak diabli jak tak dalej pójdzie. Zaczęłaby raczkować wreszcie, to może jej zapędy do przemieszczania się zostałyby zaspokojone i dałaby spokój temu pionizowaniu.

Powrót do formy trwa. Cztery do pięciu razy w tygodniu zasuwam wieczorami ćwiczenia różne, ogólno rozwojowe. Przez ostatni miesiąc były tylko ćwiczenia wzmacniające mięśnie głębokie brzucha, żeby kręgosłup znów nie powiedział "goń się z tą aktywnością fizyczną i idź się połóż". Teraz zniesienie i wniesienie wózka razem z 6,5 kilogramowym Dzidziuchem wewnątrz już nie przyczynia się do mego zawału serca. Ale jeszcze nie dam rady z nim zbiec i wbiec - wszystko przede mną.

Wróciłam też do gotowania. Nareszcie Dziudziuch wykazuje jako takie zainteresowanie światem zewnętrznym przez czas dłuższy niż 5 minut i można z nim porozmawiać jak z człowiekiem, gotując w tle. Mogę więc eksperymentować. Wymyśliłam sobie zupę dyniową. Poprosiłam Miśka, gdy będzie w sklepie niech dyni kawałek zakupi. Dostałam zatem kawałek. Jeden naprawdę duży kawałek. Zamieszkuje obecnie prawie cały zamrażalnik...

A zatem krem z dyni wg mojego widzimisię wygląda tak:

Składniki:
- ok. 1/8 dyni
- średnia cebula
- gruszka
- 2 marchewki
- łyżka imbiru (świeżego)
- ostra papryka w proszku, sól, pieprz
- bulion warzywny
- oliwa
- gorgonzola
                                                   - natka pietruszki

Dynię i marchewkę kroimy w kosteczkę, zalewamy bulionem warzywnym tak, aby dynia była lekko przykryta wodą. Cebulę kroimy i podsmażamy na łyżce oliwy i razem z poszatkowanym drobno imbirem dodajemy do garnka. Dusimy do miękkości dyni (ok 20 min). W międzyczasie kroimy gruszkę i dorzucamy w połowie duszenia. Doprawiamy do smaku.

Wszystko razem blendujemy na krem. Podejmy z kawałeczkami sera gorgonzola i natką pietruszki.

Dla mnie taka słodko - ostra zupa jest po prostu rajem dla podniebienia. I to niskokalorycznym! Nawet z tym pleśniakowym serkiem.

niedziela, 11 stycznia 2015

Zapiekanka z jarmużem

Zdrowo - niezdrowa i na pewno kaloryczna, ale za to przepyszna!!


Składniki (na ok. 4 porcje):

  • 6 średniej wielkości ziemniaków
  • 6-8 średniej wielkości liści jarmużu
  • duża czerwona cebula
  • 20-25 dag kiełbasy (ja lubie toruńską), moze być też boczek
  • 1-2 ząbki czosnku
  • parmezan 
  • oliwa do smażenia (mój wybór: z pestek winogron) - im mniej tym lepiej;)
  • sól, pieprz + ulubione przyprawy (ja daję dużo różnych suszonych ziół: bazylia, oregano, kminek, majeranek, papryka słodka, pietruszka)
Podsmażamy cebulkę i kiełbasę z czosnkiem. Ziemniaki gotujemy do miękkości, następnie dajemy suszone zioła i mieszamy z cebulą i kiełbasą. Podsmażamy a następnie lekko dusimy jarmuż (ok.15 min.). W naczyniu żaroodpornym układamy warstę ziemniaków, warstwę jarmużu i znów ziemniaki. Następnie posypujemy tartym parmezanem i zapiekamy w 180st. ok 15 min.

Podejemy z ogromną ilością pomidorów i ogórków kiszonych:) Palce lizać!

Staram się znaleźć czas na ugotowanie czegoś od czasu do czasu. Dzidziuch siedzi zazwyczaj w foteliku i bacznie mi się przygląda:) Ma dopiero 3 miesiące, więc gdy się guzdram albo ma zły humor wtedy jemy kanapki;) A że jeszcze w ciąży zrobiłam napad  na mój ukochany sklep z przyprawmi (i nie tylko) - 1000 smaków świata, mogę czarować;)




niedziela, 4 stycznia 2015

Superwoman

Podobno matki to bohaterki... superwoman... superhero.... No cóż.... Zgadzam się z tym całkowicie!!! Oglądaliście Dragon Ball? Toć ja już zaczynam przypomniać Son Goku...


Na razie tylko z fryzury. Latanie i muskulatura podobno przychodzą później;)